
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem i otworzyć się już nie chciały. Akurat Tego Dnia! Dla ścisłości: drzwi oddzielające przedpokój z tak zwaną, jak to Babcia mówi, laubą (kurcze, jak to się mówi nie po śląsku - szukam w Internecie... o mam! - sień, ganek). No, także te właśnie drzwi za laubą mi się zatrzasnęły. Na amen. A ja zostałam w tej laubie i nie umiałam się dostać z powrotem do domu, bo gałka po mojej stronie drzwi nie raczyła nawet drgnąć. Byłam już spóźniona, a czegoś zapomniałam (nie mam już teraz pojęcia czego), więc nerwowo przebierałam nogami, aż w końcu grzmotnęłam w te drzwi ramieniem, myśląc, że jak grzmotnę z impetem to z nimi wygram.
Oj.
Drzwi jak były zamknięte, tak były zamknięte. Tyle tylko, że wybiłam w nich szybę. Dzięki temu mogłam przełożyć rękę przez powstałą tak dziurę i otworzyć drzwi klamką z wewnętrznej strony. To też zrobiłam, weszłam do domu, łapnęłam, co potrzebowałam plus garść chusteczek, którymi poowijałam poharatane ręce (spotkanie pierwszego stopnia z szybą nigdy bez konsekwencji) i pobiegłam. Wreszcie mieliśmy się zobaczyć!
Zupełnie się wtedy nie zastanawiałam, jak wytłumaczę Babci, że dwudziestego piątego czerwca jej oryginalne stare drzwi straciły środkową zdobioną szybę. A - wiedziałam - takiej już nie znajdzie.